#049. „Zamachowiec. Człowiek, który postanowił zmienić historię Rzeszy” – fragment książki

30 czerwca 2025

Listen to „049. „Zamachowiec. Człowiek, który postanowił zmienić historię Rzeszy” – fragment książki” on Spreaker.

Rok 1923, Niemcy pogrążają się w chaosie hiperinflacji. Miliony marek za bochenek chleba, bilionowe nominały na banknotach. Gdy gospodarka Rzeszy chyli się ku upadkowi, do Berlina przybywa tajemniczy człowiek, by zrealizować plan, który może odmienić los kraju.

Czy jego radykalne metody rzeczywiście mogą powstrzymać gospodarczą katastrofę?
Czy ma on związek z serią tajemniczych pożarów, które wybuchają w mieście?

“Zamachowiec” autorstwa dr Rafała Janika to fascynujący kryminał ekonomiczny, łączący wartką akcję z rzeczywistym obrazem Niemiec okresu Republiki Weimarskiej. Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach nie tylko wciąga, lecz także barwnie ilustruje mechanizmy inflacji i kryzysu gospodarczego. To idealna pozycja dla miłośników historii i ekonomii.

Książka dostępna na www.maklerska.pl „Zamachowiec”

Transkrypcja

WEJŚĆ! – zawołał Jürgen Holzmann, prezes Banku Rzeszy Niemieckiej.
Po chwili doszedł go odgłos naciskanej klamki, a masywne dębowe drzwi zaczęły się powoli otwierać. Pochylony nad biurkiem Holzmann, który z racji podobieństwa do Świętego Mikołaja przezywany był przez podwładnych „Klausem”, wyprostował się, aby lepiej widzieć wchodzącego. W drzwiach pojawił się przeciętnej postury mężczyzna, na oko trzydziestoletni, o twarzy podłużnej, bez śladu zarostu. Ubrany był w szary płaszcz, tego samego koloru spodnie oraz sfatygowane buty. Na głowie miał kapelusz, którego wbrew obowiązującemu zwyczajowi nie zdjął. „Tak nisko upadło już to miejsce, że byle łachmyta może wejść tu prosto z ulicy?” – zastanowił się Holzmann, ale zdecydował się zachować te przemyślenia dla siebie.
– Słucham – powiedział zamiast tego oschle.
– Przyszedłem rozwiązać największy problem Republiki – odparł tamten, po czym z kieszeni płaszcza wyciągnął pistolet i wycelował nim prosto w głowę Holzmanna.

 

Greta Kloster w tym roku obchodziła pięćdziesiąte urodziny. Była drobnej budowy blondynką o typowo germańskiej urodzie. Nie licząc krótkiej przygody w urzędzie dzielnicy Tempelhof, całe dorosłe życie przepracowała w jednej instytucji – Banku Rzeszy Niemieckiej. Początkowo jako stażystka w dziale korespondencji, później recepcjonistka w departamencie emisji pieniądza, aż w końcu jako osobista asystentka Jürgena Holzmanna. Kloster zasłużyła na ten awans przede wszystkim dzięki swojej niezawodności. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nie opuściła ani jednego dnia pracy i choć zdarzało się jej popełniać błędy, to przez ten czas wyrobiła sobie opinię pracownika, na którym można zawsze polegać.
Tego jesiennego poranka kobieta szła przez berlińską dzielnicę Mitte w kierunku gmachu Reichsbanku przy Jägerstrasse. Tym razem nie dane jej było wejść do środka głównymi drzwiami, gdyż drogę zablokowała grupa protestujących. „Wolna Nadrenia! Wolna Ruhra!” – głosiły transparenty. Widząc je, Kloster pokręciła tylko z zażenowaniem głową. Zbrojna interwencja w Nadrenii i Zagłębiu Ruhry, pomijając już samą jej abstrakcyjność, była raczej tematem dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Reichswehry, a nie dla banku centralnego. „Jak niby Holzmann i jego ludzie mieliby przyczynić się do oswobodzenia okupowanych terenów? Bo chyba nie poprzez druk kolejnych bilionów marek?” – pomyślała.
Ponieważ protesty pod siedzibą banku zdarzały się w ostatnim czasie regularnie, kobieta zdążyła już wypracować sposób postępowania w takich sytuacjach. Zamiast przeciskać się przez tłum, co przy jej posturze mogło okazać się ryzykowne, cofała się o kilkadziesiąt metrów, następnie skręcała w boczną uliczkę i dostawała się do gmachu
drzwiami technicznymi. Poirytowana i spóźniona Kloster weszła do środka, a następnie wdrapała się po schodach na trzecią, najwyższą kondygnację budynku. Szybkim krokiem przemierzyła długi korytarz, na którego końcu mieścił się gabinet „Klausa”, a znalazłszy się pod nim, naparła mocno na drzwi, by zameldować się u prezesa.
Zamiast napotkać próżnię, drzwi z impetem uderzyły w plecy mężczyzny, który właśnie przymierzał się do oddania strzału. Siła uderzenia była na tyle duża, że ten stracił równowagę i w niekontrolowany sposób upadł na podłogę. Trzymany w ręku pistolet, wysłużony luger, wypadł mu z ręki i wślizgnął się pod masywną szafę stojącą w rogu. Jürgen Holzmann był szkolony na wypadek tego typu sytuacji. Czym innym jest jednak aranżowany trening, a czym innym prawdziwe zagrożenie. Stąd zamiast, tak jak go uczono, paść na podłogę, jednocześnie wciskając przycisk alarmowy, stał bez ruchu niczym marmurowy posąg.
– POMOCY!!! RATUNKU!!!
Na zaistniałą sytuację jako pierwsza zareagowała sekretarka, aczkolwiek nie można powiedzieć, aby była to przemyślana i opanowana reakcja. Kobieta zaczęła po prostu wrzeszczeć tak głośno, jak tylko potrafiła.
Gdyby zabójca okazał się profesjonalistą, wołanie Grety Kloster w najmniejszym stopniu nie przeszkodziłoby mu w wykonaniu zada- nia. Zwyczajnie wstałby z podłogi, wyjął zapasowy pistolet, a potem posłałby kulkę w stronę Holzmanna i zlikwidował przy okazji jego krzykliwą sekretarkę. Jednak zabójca ekspertem w swoim fachu ewi- dentnie nie był. Po upadku pozbierał się wprawdzie całkiem szybko, ale zamiast dokończyć dzieła, zaczął z wyraźnym zakłopotaniem rozglądać się po pomieszczeniu. Jego próby znalezienia broni zostały po chwili bezpardonowo przerwane wraz z pojawieniem się ochrony. Dwóch rosłych mężczyzn rzuciło się na zamachowca, powalając go na ziemię w ułamku sekundy.

 

Po rozpadzie Cesarstwa Austro-Węgierskiego Uniwersytet Wie-deński mocno podupadł. W porównaniu do okresu przedwojennego liczba studentów skurczyła się o blisko połowę. Wielu kierunków w ogóle nie uruchomiono, a na tych, które ruszyły, zajęcia odbywały się nieregularnie. Nawet wydział medyczny noblisty Roberta Báránya przeżywał poważne problemy. Uczelni nie było stać na sfinansowanie zakupu odczynników i narzędzi laboratoryjnych, przez co nauka w dużej mierze ograniczała się do zajęć teoretycznych. Na całym uniwersytecie było tylko jedno miejsce, które prosperowało na przedwojennym poziomie – wydział ekonomiczny. Jego względna zamożność wynikała ze ścisłej współpracy z Ministerstwem Skarbu. Oficjalnym źródłem dochodów były granty na rozwój „austriackiej myśli ekonomicznej”. Nieoficjalnie wydział zarabiał pieniądze, doradzając resortowi w zakresie alokacji państwowych rezerw walutowych.
Jednak od samego początku nie była to współpraca idealna. Profesor Holger Schmitz, kierownik wydziału i człowiek, który wykształcenie odbierał od samego Carla Mengera, musiał regularnie wysłuchiwać obiekcji na temat proponowanych inwestycji. Szczególnie dużo zastrzeżeń wzbudzała decyzja, aby większość posiadanych rezerw przeznaczyć na kupno akcji brytyjskich, francuskich i niemieckich spółek przemysłowych.
– Holger, nie podoba mi się, co zrobiłeś – wypalił Klaus Vogel, wiceminister skarbu, podczas jednej z takich dyskusji.
– Panie ministrze – rozpoczął profesor, mimo że z Voglem zazwyczaj mówili sobie na „ty” – dywersyfikacja to jedna z podstawowych zasad zarządzania ryzykiem.
– Wybacz, ale ja widzę to zupełnie inaczej – odparował wiceminister. – Ta twoja „dywer-coś-tam” to wyłącznie proszenie się o kłopoty. Czy nie zastanawiałeś się, co będzie, jeśli któryś z krajów, gdzie trzymamy pieniądze, zbankrutuje albo wybuchnie w nim wojna? Czy naprawdę musimy ryzykować, zamiast trzymać wszystko bezpiecznie u nas? – dopytywał urzędnik.
Kilka lat później słowa ministra Vogla miały okazać się prorocze, z tą różnicą, że to Austria stanęła na krawędzi bankructwa. Jako przegrany w pierwszej wojnie światowej kraj został nie tylko obciążony drakońskimi sankcjami ekonomicznymi, lecz także musiał pogodzić się z utratą znacznej części swoich terytoriów.W zaistniałej sytuacji decyzja o ulokowaniu austriackich rezerw walutowych poza granicami okazała się zbawienna. Dzięki niej Austria nadal mogła liczyć na dochody w postaci dywidend, będących wówczas dla państwowej kasy na wagę złota. Schmitz, któremu wcześniej zarzucano nonszalancję, a wręcz głupotę ekonomiczną, niemal z dnia na dzień zyskał opinię geniusza, który uchronił gospodarkę kraju przed całkowitą zapaścią.

 

Niski brunet z charakterystycznym czarnym wąsem przemawiał w pobliżu pałacu w Ratyzbonie. Zrozumienie jego słów mocno utrudniały chaotyczny sposób mówienia oraz silny austriacki akcent. Ogólne przesłanie było jednak klarowne: Bawarczycy powinni przejąć odpowiedzialność za losy Republiki Weimarskiej, co równało się usunięciu obecnej władzy z prezydentem Ebertem na czele, odbudowie armii oraz odbiciu terenów okupowanych przez Francję i Belgię. Stanowisko utracić powinien także prezes banku centralnego. W ocenie przemawiającego to on był głównym winowajcą upadku niemieckiej marki i idącej za tym dramatycznej sytuacji ekonomicznej kraju.
– Jürgen Holzmann musi odpowiedzieć za swoje czyny!
– Tak jest! – wykrzyknęła entuzjastycznie grupa zwolenników mówcy licząca około pięciuset osób.
– Marka musi ponownie stać się silna!
– Tak jest! – padła aprobata.
– Niech wrócą czasy Świętej Rzeszy Niemieckiej! – krzyknął Adolf Hitler.
– Niech żyje Rzesza! – zagrzmiał rozentuzjazmowany tłum, poczym rozległy się wielominutowe oklaski.

 

Wystąpienie przewodniczącego NSDAP przeszło w prasie bez większego echa. Jedynie bawarskie dzienniki odnotowały fakt, że Hitler spotkał się na północy landu z grupką zwolenników, natomiast w gazetach z Berlina, Hamburga i innych kluczowych miast Republiki nie było na ten temat jakiejkolwiek wzmianki. Znacznie ważniejsza od przemowy lidera niewiele znaczącej partii politycznej była tego dnia próba zamachu na prezesa Banku Rzeszy. „Płatny zabójca w siedzibie Reichsbanku! Prezes żyje, zamachowiec aresztowany” – głosił „Berliner Morgenpost”, insynuując tym samym, że agresor działał na czyjeś zlecenie. „Nieudany atak na Jürgena Holzmanna. Robota Francji czy Hitlera?” – „Bremer Nachrichten” sugerował, kto konkretnie mógł stać za całą akcją. Z kolei na okładce „Leipziger Volkszeitung” umieszczono wielkie zdjęcie siedziby banku centralnego z dopiskiem: „Co dokładnie stało się przy Jägerstrasse?”. Pod spodem znalazło się kilka dość wiarygodnie brzmiących akapitów, sprawiających wrażenie, że gazeta ma w Reichsbanku swoich informatorów. Nie było to prawdą, a merytoryczny ton artykułu stanowił jedynie próbę zakamuflowania tego, że o całej sprawie nie było wiadomo właściwie nic…

 

– Profesorze, czytał pan?! – Doktor Thomas Tierbach, formalnie podwładny, a w praktyce prawa ręka Holgera Schmitza, wpadł zdyszany do jego gabinetu, trzymając w ręku zmiętą gazetę.
– Czytałem – odparł lakonicznie profesor, wskazując dłonią na leżące na jego biurku najnowsze wydanie „Wiener Zeitung”.
– I co pan o tym myśli, robimy coś z tym? – zapytał Tierbach, wykazując się typową dla siebie gotowością do natychmiastowego działania.
– Przede wszystkim uważam, że zamach na Holzmanna to we- wnętrzna sprawa Republiki Weimarskiej i nic nam do tego – odparł chłodno profesor. – Poza tym co chciałbyś zrobić? Zadzwonić do ministerstwa i powiedzieć, żeby uważali, bo tysiąc kilometrów stąd ktoś chciał zabić prezesa Reichsbanku? A może zatrudnisz się u nich jako ochroniarz, żeby w razie czego móc osobiście powstrzymać kolejnego napastnika? – dodał lekko drwiącym tonem.
Po tych słowach Thomas Tierbach zdał sobie sprawę, jak bardzo wygłupił się ze swoją reakcją. Profesor Schmitz wyrwał go jednak z poczucia zażenowania, przechodząc do innego wątku.
– Dużo bardziej niż zamachowiec interesuje mnie, co się teraz dzieje z Kesslerem. Masz od niego jakieś wieści? – zapytał.
– Niestety żadnych. Po tym, jak wyjechał z Wiednia, jeszcze się z nikim nie skontaktował.
– Od razu wiedziałem, że będą z nim problemy. – Profesor zasępił się i zaciągnął fajką, z którą się praktycznie nie rozstawał.
– Niech pan się nie przejmuje, to była jego decyzja, nie pana – pocieszył go Tierbach, który prywatnie nie znosił palaczy, ale nigdy nie zebrał się na odwagę, aby powiedzieć o tym szefowi.
– Thomasie, niestety, nie masz racji. Zgodziłem się na ten wyjazd tylko dlatego, że nikt inny nie mógł jechać. Ciebie nie było na miejscu, a tym dupkom z ministerstwa po prostu nie ufam.
Zadaniem, do którego wyznaczony został Martin Kessler, było kupno niemieckich papierów wartościowych. Zaopatrzony w stosowne formularze mężczyzna udał się w podróż do Berlina, gdzie mieściła się największa w tej części Europy giełda. Niestety, po przekroczeniu granicy z Republiką Weimarską wszelki ślad po nim zaginął. Żadnego telegramu czy próby nawiązania połączenia telefonicznego. Do ministerstwa nie wpłynęła też nota autoryzacyjna, co było pośrednim dowodem na to, że Kessler nigdy na berlińską giełdę nie dotarł. Ostatnią nadzieją pozostawał list. Ten jednak miał szansę nadejść najwcześniej pod koniec przyszłego tygodnia.
– Za pozwoleniem, profesorze – odezwał się Tierbach, widząc zatroskaną minę przełożonego. – A co, jeśli to Kessler stał za zamachem na Holzmanna? – rzucił bez zastanowienia.
Większość ludzi zareagowałaby na to pytanie gromkim śmiechem, uznając je za nonsens. Profesor Schmitz nie należał jednak do większości. Jako pasjonat rachunku prawdopodobieństwa uwielbiał podejmować tego typu rozważania. Dlatego, zamiast zlekceważyć pytanie podwładnego, od razu dał się ponieść spekulacjom na temat Kesslera.
– W samym Berlinie na stałe żyje ponad milion mężczyzn. Dodatkowo dużo osób przyjeżdża do miasta tylko na pewien czas. To z kolei nakazywałoby zwiększyć liczbę przebywających w stolicy do półtora miliona – wyliczał Schmitz.
– Jest rysopis – podsunął Tierbach, po czym zacytował fragment gazety: – „średniego wzrostu, około trzydziestoletni mężczyzna, w szarym płaszczu”.
– Wypisz wymaluj Kessler – zauważył profesor, przykładając do ust fajkę nabitą tytoniem z dodatkiem miętowego aromatu. – Rzecz w tym, że takiemu rysopisowi odpowiada jakieś dziesięć procent męskiej populacji Berlina, czyli co najmniej sto tysięcy osób – dodał, uśmiechając się przy tym szyderczo.
– Profesorze, załóżmy jednak hipotetycznie, że zamachowcem był on. Co wtedy? – Tierbach nie odpuszczał i pozwalał sobie kontynu- ować spekulacje na temat swojego kolegi.
– Nie lubię rozważać skrajnie nieprawdopodobnych scenariuszy – odparł naukowiec. – Tym bardziej że niezależnie, kto był sprawcą całego zajścia, powinniśmy wziąć pod uwagę jeszcze jedną możliwość – dodał.
– Tak? Jaką? – dociekał podwładny profesora.
– Taką, w której wcale nie mieliśmy do czynienia z próbą zamachu – wyjaśnił.
– Za przeproszeniem, ale przecież w prasie wyraźnie napisano, że… – Doktor Tierbach chciał podzielić się swoimi wątpliwościami, ale Holger Schmitz wszedł mu w słowo:
– Sam wiesz, że prasa uwielbia wszystko wyolbrzymiać – zauważył. – Jedyne, co na dany moment wiemy, to fakt, że jakiś mężczyzna wdarł się do gabinetu prezesa Reichsbanku z pistoletem w ręku. Reszta jest wyłącznie czyimiś domysłami.
Tierbach podrapał się po skroni, zastanawiając się nad słowami przełożonego. Twierdzenie, że całe zdarzenie nie było zamachem, brzmiało z jednej strony jak próba zaklinania rzeczywistości. Z drugiej, gdyby trzymać się wyłącznie oficjalnych doniesień, w grę wcho- dził każdy scenariusz. Nawet ten, w którym wszystko było jedną wielką ustawką, mającą na celu podbicie słupków poparcia dla Holzmanna i rządzącej krajem Wielkiej Koalicji.
– Co wobec tego robimy, szefie? – zapytał Tierbach po dłuższej chwili milczenia.
– Czekamy, Thomasie. Na ten moment to wszystko, co możemy zrobić – odparł Schmitz, wypuszczając z ust kolejny tytoniowy obłok.

 

Po obezwładnieniu przez ochronę niedoszły zabójca prezesa Reichsbanku został przetransportowany do aresztu przy Friedrichstrasse. Za popełniony czyn groziła mu bezwarunkowa kara śmierci. Zatrzymany miał o tyle szczęście, że po niedawnych zmianach w systemie sprawiedliwości przysługiwało mu prawo do sądowego procesu. Gdyby nie to, możliwe, że już teraz nie byłoby go wśród żywych.
– Jak się nazywasz? – zapytał jeden z dwóch obecnych na przesłuchaniu funkcjonariuszy Sicherheitspolizei, specjalnej jednostki policji odpowiedzialnej za utrzymanie porządku publicznego w Republice.
– Nazywam się Erwin Nebel, mieszkam w Koblencji, mam trzy- dzieści jeden lat i jestem kawalerem – wyrecytował zamachowiec, udzielając o wiele większej ilości informacji, niż go proszono.
Tak duża wylewność przesłuchiwanego wzbudziła podejrzliwość funkcjonariuszy. Z jednej strony mógł być to sygnał, że mężczyzna boi się i chce jak najszybciej wszystko z siebie wyrzucić, ale z drugiej mogła to być forma blefu, mająca na celu stworzenie wrażenia, że nie ma on niczego do ukrycia.
– Panie Nebel, twierdzi pan, że przyjechał z Koblencji. Czy to przypadkiem nie tereny okupowanej Nadrenii? – Drugi policjant SiPo, mimo że rozmawiał z potencjalnie groźnym przestępcą, przyjął urzędowy ton. Przesłuchiwanym czasami zdarzało się wyłożyć na prostych pytaniach o wiek, miejsce zamieszkania czy stan cywilny. Erwin Nebel zdecydowanie nie należał do tego typu osób.
– Zgadza się, proszę pana – potwierdził. – Koblencja leży w Nadrenii, a konkretnie w części Nadrenia-Palatynat. Przez cztery ostatnie lata stacjonowali u nas Amerykanie, a niedawno zastąpili ich Francuzi – powiedział przesłuchiwany, ponownie znacznie więcej, niż musiał.
– Skoro potwierdza pan, że Nadrenia zajmowana jest przez obce wojska, to jakim sposobem udało się panu przekroczyć granicę?
– Granica z resztą Republiki nie jest zamknięta. Aby wyjechać z Nadrenii, musiałem uzyskać przepustkę. Zwykle wydaje się ją na siedem dni, ale w wyjątkowych przypadkach możliwe są dłuższe terminy – padła wyczerpująca odpowiedź.
– I pan takie pozwolenie otrzymał? – dociekał przesłuchujący.
– Tak. Zdobyłem standardową przepustkę wyjazdową. Na powrót do Nadrenii takowa nie jest już potrzebna. – Erwin Nebel wciąż wykazywał skłonność do obszernych wyjaśnień.
– Jak rozumiem, jest pan w stanie nam ją okazać? – wtrącił drugi z przedstawicieli prawa.
– Niestety nie. – Niedoszły zabójca prezesa banku centralnego pokręcił głową. – Przepustka została mi skradziona.
Usłyszawszy te słowa, funkcjonariusze wyraźnie zmarkotnieli. Widząc ich twarze, zamachowiec sam wyszedł z propozycją tego, jak można zweryfikować jego zeznania.
– Nie dysponuję przepustką, ale przecież posiadają panowie mój paszport. Jeśli nie wierzycie w jego autentyczność, wystarczy, że skontaktujecie się z Urzędem Stanu w Koblencji. Tam z pewnością potwierdzą personalia – powiedział z autentyczną troską w głosie.

 

W latach dwudziestych Breslau uchodziło obok Monachium za jeden z najsilniejszych bastionów Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników. Poparcie dla ugrupowania Adolfa Hitlera dochodziło tu do ośmiu procent, co czyniło tę partię czwartą siłą polityczną. Kiedy więc przewodniczący NSDAP zjawił się ze swoją pierwszą w życiu wizytą w mieście, spotkało się to z relatywnie sporym zainteresowaniem.
– Musimy powstrzymać samobójczą politykę prezydenta Eberta! Powinniśmy zbrojnie wystąpić przeciwko temu zdrajcy narodu – wołał na cały głos Hitler z mównicy zlokalizowanej przy hotelu Monopol.
Jeszcze rok, dwa lata wcześniej większość osób nie traktowałaby tych słów poważnie. Jednak teraz, w miarę pogłębiającego się kryzysu gospodarczego i narastających napięć na tle narodowościowym trafiały one na podatny grunt.
– Należy odebrać okupantom Ruhrę i Nadrenię! – kontynuował przemówienie polityk, a dwutysięczna grupa mieszkańców każde zdanie przyjmowała z gromkim aplauzem.
Euforyczna atmosfera utrzymałaby się zapewne do końca przemówienia, ale w pewnym momencie przewodniczący NSDAP popełnił błąd. Zamiast uderzać w nacjonalistyczne nuty, powiedział kilka słów na temat ekonomii.
– Ten szaleniec Holzmann nie radzi sobie z inflacją. Powinien zaprzestać drukowania marek i odejść ze stanowiska – zawołał.
Tym razem okrzyki uznania okazały się wyraźnie cichsze, a wśród zgromadzonych rozległy się pojedyncze gwizdy. O ile wielu Niemców chętnie zobaczyłoby prezesa banku centralnego w więzieniu, a nawet pod toporem, o tyle w kwestii drukowania marek naród nie widział nic złego. Wręcz przeciwnie, większość obywateli była ślepa na związek między drukiem pieniędzy a inflacją i domagała się banknotów o coraz wyższych nominałach.
Hitler był zbyt sprawnym politykiem, aby nie dostrzec, że zgromadzonym nie spodobały się jego słowa. Zamiast ciągnąć wątek inflacji, szybko zmienił temat na taki, w którym sympatycy byli z nim abso- lutnie zgodni.
– Należy obalić republikę i odbudować Święte Cesarstwo Niemieckie! Po latach upokorzeń musimy odzyskać należne nam miejsce – krzyknął najgłośniej, jak potrafił, a tłum ponownie zjednoczył się w wyrazie aprobaty dla lidera NSDAP.

Subskrybuj podcast:

  • rss-icon
  • ITunes_12.2_logo_1
  • Spreaker
  • google
  • static1.squarespace
  • unnamed
  • Spotify
  • tunein-icon
Zmień zgody